2016/08/01

#22 Dwimeryt

Zauraczamy się kimś, bo fascynuje nas inna dusza i to, że ta dusza chce poznawać naszą własną.
Czyjaś dusza jest ładna i podobna do nas.
Czyjaś dusza łaknie prawdy o naszej duszy.
Ktoś widzi bezcenność twoich oddechów, więc chcesz wciągać z drżeniem na dno płuc cudzy oddech.
Jakże niebezpieczne są konwersacje, romanse intelektów, tańce słów, drżenie rąk.
Jakże niebezpieczne jest pragnienie dwimerytowego serca.

2016/06/03

#21 Kot kotu kotem

Dzisiaj krótko, tak myślę.
Konkluzja taka mi się nasunęła, nie pierwszy raz zresztą.
Boli mnie nieufność.
Może kiedyś napiszę o tym wiersz, ale póki co mam za ciężką głowę jak na tę porę i smaruję to wynurzenie egzystencjalne tak jak smaruję. Boli mnie, ojej jak boli.

Ogólnie w życiu wychodzę z założenia, że z człowiekiem trzeba jak z kotem. Delikatnie, powoli, bo niby na ciebie zasyczy, ale głaski lubi.
Kot musi poznać zapach człeka, zobaczyć że nie wykonuje on gwałtownych, zagrażających ruchów, no i ogólnie, że się nie narzuca. Że sobie siedzi i patrzy, i milczy.
Koty tak lubią, koty są nieufne.

Okres przystosowawczy jest, plus dla mnie jest udręką. Ja wiem co wiem, wiem że nie jestem kotożercą, nie wysysam dusz ani nie zajeżdżam emocjonalnie, ale kot tego nie wie. No i czekasz aż ci zaufa, aż w ciebie uwierzy. A nigdy nie masz pewności, że uwierzy.

Bolą mnie formy, sztywne ramy kwadratowych zachowań. Boli mnie wstrzymywanie oddechu i zalepianie swoich dziur czymś na kształt mentalnej taśmy izolacyjnej. Nie jestem wiatrem wiejącym przez twe rany. Jestem plasterkiem z aloesem.

Kocham koty za całą ich kotowatość. Za mruczenie, za pazurki, za fochy, za pląsy ogonem. Uwielbiam głaskanie kota i unikanie kota, tulenie kota i uciekanie kota. Ja kotom ufam, ufam że zawsze wrócą. No bo wracają. A jak nie wracają teraz, to wrócą wkrótce. Dając kotu ciepło i wolność, dajesz im siebie i dajesz im poczucie bycia sobą.

Smuci mnie, że człowiek nie jest do końca jak kot, bo z kotami zaklinamy się nawzajem. Kot kotu nierówny, każdy jednak w swojej naturze jest tym samym. Smutno mi, bo w naturze każdy z nas jest taki sam. Sam taki. A wystarczyłoby schować na chwilę pazurki i miej machać ogonem, a więcej pomruczeć.

2016/05/31

#20 Dzień Świstaka

Nie było mnie tu ho ho i jeszcze trochę, ale obiecałam sobie, że nie będę pisała smętów. Dlatego nie pisałam.
Ostatnie 3 miesiące mijały szybko i intensywnie, może nawet trochę za bardzo. Kilkukrotnie powiedziałam sobie, że coś zapostuję, bo naszła mnie ochota, ale potem działo się coś smutnego, czego podprogowo przelewać na bloga nie chciałam i tak tkwiłam zawieszona w czasoprzestrzeni.

Pisząc piszę głównie dla siebie, cała reszta jest dla osób, które z niewiadomych mi powodów śledzą moje poczynania literacko-grafomańskie od kilku lat i jakoś napędzają moją bezsensowność.
Miło.
Dziękuję.
Ale niczego też nie obiecuję.
Przepraszam.

Piszę, bo jestem kompulsywnym skrybą, bo migawki z życia pomagają mi wracać do przeszłości, która z wiekiem coraz bardziej się rozmywa, coraz mniej znaczy, coraz mniej pachnie i smakuje.
Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ten post przypomina mi moje wypociny jakie pisałam 10 lat temu, kiedy w żalu paliłam kartki pamiętnika i usuwałam wszystkie posty zamiatając po sobie. Dzisiaj chyba jestem małą dziewczynką. To tłumaczyłoby dlaczego leżę w piżamie w rozczochranych warkoczach, które utrzymują moje wypadające włosy w ryzach. Szkoda tylko, że nikt nie posprząta po mnie bałaganu.


Ostatnio żyje we mnie spostrzeżenie, dla którego reanimowałam swoje posty.
Nie powiem frazesowo, że czuję się stara, bo nie czuję. Co najwyżej czuję, że mogłabym robić więcej i żyć bardziej. Nie. To nie to.
To strata.
Ostatnio wszystkie nowe osoby, które poznaję, są kalkami. Kalkami innych znajomych, których poznałam kiedyś, będąc dawną sobą. Lubię te wszystkie nowe osoby w moim życiu, lubię ludzi, inspirują mnie, lubię dać im coś od siebie, ale nie ma w nich tego, co widziałam kiedyś. Nie ma przełomu, nie ma nowej formuły. Wszystko już było. Nawet ten blog. W moim życiu było wiele blogów, pamiętników, notatników i kaset magnetofonowych zapisanych moją duszą.

Nowy kolega stąd, przypomina starego przyjaciela stamtąd, inna znajoma łudząco swoimi zainteresowaniami przywodzi na myśl tamtą, stamtąd. Ludzie wyglądają podobnie, nazywają się podobnie i śmieją podobnie.
Czy to źle?
Nie sądzę.
Źle mi, że pierwowzory już nimi nie są.
Wracam do miejsc, które nazwać mogłam domem, do ludzi których mogłam nazwać przyjaciółmi, do czynności, które wykonywałam kiedyś z pasją, do czegoś co mi wychodziło, do zapachów, które coś we mnie wywoływały. I wiecie co? Już nie wywołują. Znaczy tak, wywołują. Wywołują smutek.

Pantha rei jak mówią. Szkoda tylko, że rzeka płynie a ja jestem monolitem. Albo bardzo chcę nim być.
Cieszę się. Cieszę się, że w jakimś sensie ja też płynę, że rozwijam się, zmieniam, otwierają się przede mną nowe możliwości. Wszystko to, jest cudowne i nie narzekam. Nauczyłam się cieszyć.
Trudnym jest żyć na oparach czasów wspaniałych, czasów odległych, bo każdy zapach kiedyś wietrzeje. Przyjaciele odjeżdżają, smaki się zmieniają, gusta się zmieniają, samotność zawsze pozostaje taka sama.

Nie narzekam.
Dobrze jest żyć.
Nie narzekam.
Uśmiecham się do każdego.
Nie narzekam.
Prowadzę tylko wewnętrzny monolog.

2016/04/18

#19 Syndrom Morderczego Poniedziałku

Od dawien dawna nie czułam już symdromu Morderczego Poniedziałku.
Można powiedzieć, że przez pół roku miałam wolne poniedziałki i pracujące soboto-niedziele, dlatego natura tego dnia się przewartościowała, ale to nie to, bo akceptacja poweekendowego stanu rzeczy przyszła wcześniej i nie zmieniła się później. Po wolnych początkach tygodnia przyszedł czas na te intensywnie pracujące. Stosunek względem tego dnia nie uległ jednakże zmianom.

Jaki jest poniedziałek – każdy widzi. Świeży, nowy, carte blanche. Blanche jak moje tulipany w słoiku po ogórkach. Problemem poniedziałku jest to, że jest niemiłym posmakiem po weekendowym obżarstwie wolnymi minutami i że każe nam wcześnie wstawać. Pobudki na konkretną godzinę zawsze były dla mnie niemiłym doświadczeniem, zwłaszcza że odkąd pamiętam ja i moja kołdra darzyliśmy się uczuciami, które mogłabym określić jako coś więcej niż przyjaźń. Leżenie, na temat którego popełniłam już tutaj niemal epopeję, jest najbardziej naturalnym stanem mej cielesnej powłoki i to wstawanie wydaje mi się gwałtem na naturze, nie poniedziałek. Ale wstawanie przydarza nam się o wiele częściej niż poniedziałkowe perypetie.

Nie każdy w poniedziałek pracuje, nie każdy w weekend ma wolne.
Nie każde złoto jasno błyszczy, nie każdy błądzi, kto wędruje.
Nie każdą siłę starość zniszczy, korzeni w głębi lód nie skuje.

Jeśli nie lubisz poniedziałków być może nie lubisz swojej pracy, swojego życia, wyzwań, zmagań, obowiązków i to tutaj leży pies pogrzebany. Poszukaj co Cię boli i wylecz to. Zmień. Sytuację lub podejście. Jeśli nie załamuje Cię wizja nowego tygodnia znaczy to, że w jakiś sposób masz naprawdę dobre życie, bo jesteś jego ciekaw i traktujesz je jak niepowtarzalną przygodę.

Poniedziałek nie musi być twoim ulubionym dniem tygodnia. Moim po wieku wieków amen był piątek, piątki mają kolor niebieskiego i fioletu, a soboty są różowe, niedziele żółte, a poniedziałki białe (synestezja mocno, pozdrawiam). Nie bazgrolmy naszych białych poniedziałków ciemnoszarym obgryzionym ołówkiem pesymizmu, nie ulewajmy żółci gniewu sprzed tygodnia. Zmyjmy z siebie cień przeszłości, weźmy wdech i zaprojektujmy sobie życie na szczęście. Radość z małych rzeczy uczy radości z dużych. Narzekanie na duże rzeczy uczy narzekania na małe. To Ty w tym wagoniku wybierasz w którą stronę obracasz głowę.


Akceptacja przychodzi wraz z kolejnym etapem ewolucji zwanym dorosłością i z pewnego rodzaju pogodą ducha, bez tego drugiego to pierwsze nie pomoże. Bo to pierwsze powoduje dojrzałość, to drugie dziecięcą radość życia. A że wczoraj obchodziłam swoje kolejne urodziny to wszystko to nieprzypadkowo tworzy sumę mojej postaci. Z tego miejsca to ja życzę Wam – polubcie swoje poniedziałki!

2016/03/30

#18 Wiosna ma dziurawe kalosze

Jest takie prawo Murphy'ego (a jak nie ma to właśnie je ustanawiam), że jak coś się psuje, to wszystko na raz. Nie mam na myśli jakichś życiowych dramatów większych niż ujemny współczynnik portfela do wydatków, niemniej jednak właśnie siedzę w takim grajdołku wygrzebując palcem resztkę podkładu i leżąc w quasi-bezruchu, próbując naładować swojego wiecznie głodnego smartfona za pomocą quasi-popsutego kabla usb (przy poruszeniu telefon burczy od ciągłego nie działa-działa-nie działa jakbym odpalała malucha). Muszę kupić nową ładowarkę, niemniej jednak to ten droższy sort gadżetów, przy których muszę decydować czy chcę kupić kabel czy jedzenie na tydzień dla dwóch osób. Do tego odkryłam ryski na swoich okularach z superwypaśnymi-takimiseriomega-niebędziepaniżałować szkłach, za które zapłaciłam więcej niż kiedykolwiek, bo to w sumie inwestycja. Szkoda, że moja dioptria biegnie w tempie, które mogłoby zawstydzić Usaina Bolta i miałam kontrolnie wpaść do okulisty we wrześniu, a przydałoby się już. O wizycie u dentysty litościwie nawet nie wspomnę.


Tak więc kończy mi się zawartość kosmetyczki, muszę kupić trochę jedzenia po świątecznej przerwie, bielizna wszelkiej maści, w tym skarpetki (niby nie bielizna, ale nie każdemu pożyczysz), wołają o polowanie, bo już dawno są zbyt dziurawe, żeby je ratować, więc nosimy je z M. nie do pary (i oczywiście wymiennie). Nawet nie jak bohema artystyczna, tylko stopki do wyższych, paski do kratki, pomarańczowe do czerwonych (moje osobiste fuj max, równie ohydne jak miks różowego z czerwonym). Wczoraj na domiar złego przyszedł rachunek za telefon. A ja widziałam takie piękne płótno, które obiecałam sobie kupić jak dostanę wypłatę. No cóż. Chyba potrzeba pinterestyzacji mojej norki będą musiały poczekać.

Dobrze, że muzyka jest za darmo (znaczy tak długo jak mamy internet), za darmo są przytulaski i oddychanie ozonem po deszczu i kilka innych takich przyjemności jakie serwuje nam wiosna. W najbliższych dniach mam zamiar leczyć swoją duszę lekturą Assassin's Creed, vlogerkami, spotifajową playlistą Totally Stress Free i warzywami w sosie orzechowym.
Bo mogę.
Bo halo, wiosna idzie!

2016/03/01

#17 O egzystencjalnych problemach ludzi egzaltowanych

Trudno jest humaniście pisać.
Jest pewnego rodzaju absurdem, że człowiek który tyle mozołu wkłada w kształtowanie swojego warsztatu twórczego, poszerza zasób swojego słownictwa, lubuje się żonglerką słów, tłustymi brzuszkami literek i ich smukłymi laseczkami, brzmieniem: czasem miękkim jak jedwabie, czasem mięsistym jak wełna na owcy, kiedy indziej rześkim jak grudniowe powietrze lub ostrym, palącym żelazem krwi, że taki człowiek jest ostatnim, który powinien się wymądrzać. Trudno.

Łatwiej być poetą.
Ale też nie tak łatwo.
Poetą może być każdy. Dobrym poetą już nie.

Można pisać w prozie.
Ale też co by nie było to pan Propp i tak wszystko zdemaskował.
Może być fajnie, ale czy będzie odkrywczo?

Trudno jest pisać fantasy, eksploatować do cna spiczastouchych mieszkańców lasów, nawijać na palce włosy driad, rozprawiać się ze smokami i ratować księżniczki. Bo to już było. I jest i będzie.

Trudno coś tworzyć, żeby nie odtwarzać.
Trudno być humanistą jednym z wielu, a jednocześnie burżuazyjno-artystycznie innym. Przyznać się do tego, że się jest humanistą. Być świadomym, że jest nim po pewnym stażu quazi-naukowym. Że jest się bardziej niż w liceum, bo się już świadomiej wybrało. Ale wciąż czyta się za mało książek, zna za mało pereł filozofii czy zaplecza historycznego, a także obcych języków, żeby przyznać się do swojego statutu innym myślicielom.

Ale najtrudniej jest podjąć trud nazwany magisterką.
O jak trudno pisać.
Jak trudno wypożyczyć książki.
Przyznać się promotorowi, że jednak jeszcze się nic nie ma, a obrona jest jednak bliżej niż się myśli.
Trudno jest stanąć twarzą w twarz ze swoimi fobiami społecznymi i zatajonym lękiem przed biblioteką. Jak sprzątać, gotować, troszczyć się o byt doczesny z poczuciem winy, że nad każdym dniem wisi palec Kostuchy ubrany w szczerozłote sygnety postukując ciężkimi bransoletami w kanty eteru naszego cierpienia swoim złowieszczym wymachiwaniem (tu mnie poniosło. Moja promotor nie jest taka straszna i zła. Może dlatego, że jej unikam i nie pozwalam jej na manifestację swych uczuć).

Wiem, że na chomiku nie ma odpowiedzi na moje egzystencjalne bolączki, dlatego postanowiłam zamówić już te książki w bibliotece. Zmuszę się. Pojadę i odbiorę. Szkoda tylko, że część mojej literatury ktoś już wypożyczył i odda dopiero w maju, a jeden ewenement wypożyczył jednyną dostępną pozycję i nie oddał jej. Od grudnia 2013 roku… Chyba też zmogły go dylematy humanisty.

To już chyba łatwiej pisać bloga.
Przynajmniej nikt mnie nie pokarze za przekraczanie deadline'ów. Chociażbym i nie pisała od 2013.

2016/02/03

#16 Gdzie nie byłam, czego nie robiłam

Przybywam tu rzadko, za rzadko jak na moje socialmedialne oko, aczkolwiek z pustego i Salomon nie naleje, jak mawiają. Otóż za każdym razem kiedy chcę napisać post, zadają sobie dwa, może trzy proste pytania:
- Czy to co chcę przekazać jest smutne lub smutkogenne?
- Czy ja się nie silę na moralizatorstwo?
- Czy nie będę tego żałować?

No i zazwyczaj odpowiedzią jest tak.
Nie chcę pisać tutaj smutnych na wskroś wynurzeń egzystencjalnych, tudzież chcę redukować je do minimum, bo to wciąga mnie, jungowskiego melancholika, a nie chcemy tutaj czczych narzekań lub smutnych wierszy, których i tak większość nie zrozumie. Chcemy żartów sytuacyjnych, zabawy, karuzeli śmiechu. Albo przynajmniej czegoś, co pozwoli odejść w refleksji i zadumaniu, bez chęci popełnienia samobójstwa.

Prawienie morałów to zawsze strzał w kolano, bo zawsze znajdzie się taki, co to zęby zjadł na filozofii, przeżył tyle, żeby teraz czuć się ekspertem rzeczywistości, albo sami powoli osuwamy się w przepaść zdziadziałego szaleństwa i zaczynamy być taką osobą. Kiedyś może będę na stanowisku, który upoważni mnie do wygłaszania tego typu przemów, ale teraz wolę zwyczajnie sklejać te słowa do kupy i nie wchodzić w jakieś opozycje z innymi moralistami.

Czy coś nie powstaje pod wpływem negatywnych emocji? Jeśli powstaje, a są to emocje gwałtowne, w większości przypadków będziemy żałować. Chyba, że obracamy coś w żart, felieton, wtedy inni z chęcią to przełkną, pośmieją się i zapewne nawet nie dostrzegą, że masz ochotę udusić wszystkich gołymi rękami.W innych przypadkach następuje punkt pierwszy: gorzkie żale. A na co to komu?

No, ale że mnie sporo tu nie było, powinnam chyba zaspokoić waszą ciekawość. Powiem więc wam, czego nie robiłam przez ostatni miesiąc i ogólnie to nigdy:

1. EKSKLUZYWNA WYCIECZKA DO NOWEJ ZELANDII, SAFARI W AUSTRALII
2. WIZYTA W SPA, KĄPIELE BŁOTNE, PARAFINOWA KĄPIEL DŁONI
3. NAWIĄZYWANIE NOWYCH RELACJI Z BOHEMĄ ARTYSTYCZNĄ MOJEGO MIASTA
4. REGULARNE POSIŁKI, ZERO GŁODOWANIA, KARNET NA SIŁOWNIĘ, A WIECZORKIEM JOGGING
5. CZYTANIE KSIĄŻEK Z ZAKRESU TEORII SZTUKI, XVI-WIECZNEJ LITERATURY
 I TEORII STRUN BUJAJĄC SIĘ W FOTELU PRZED NASZYM KOMINKIEM W SALONIE SŁUCHAJĄC MUZYKI KLASYCZNEJ
6. ADOPCJA 17 KOTÓW, KAŻDY NAZWANY NA CZEŚĆ WIELKIEGO MYŚLICIELA. JEDEN NA CZEŚĆ PUSZKI GROSZKU.
7. ZAJŚCIE W CIĄŻĘ
8. LOT W KOSMOS, ŻEBY ZOBACZYĆ JAK MALUTCY JESTEŚMY WOBEC PROBLEMÓW WSZECHŚWIATA
9. WYNALEZIENIE LEKU NA RAKA
10. PISANIE PRACY MAGISTERSKIEJ

Teraz już wiecie, co tam u mnie.

Lekko, świeżo, bezpretensjonalnie przepłynęłam przez wzburzone wody sesji. A przynajmniej przez tę sesję na jednym kierunku studiów. Druga wciąż charczy i wciąż pozostawia mi do wyboru tak wiele rzeczy, których znów nie będę musiała robić.
Vive la vie!

2016/01/15

#15 Mężczyźni są z Marsa

Przeglądam bogate życie towarzyskie moich znajomych na facebooku leżąc w dziurawych legginsach i za dużej bokserce, w rozmemłanym łóżku, które i tak jest najbardziej uporządkowaną rzeczą w moim domu i w moim życiu nawiasem mówiąc.
Ciepłe kraje, ładne widoczki z wieżowców, bale wydziałowe…

- O, nasz kolega poszedł. Z jakąś A.B.C. - rzucam mimowolnie, informacyjnie, po prostu.
- To jego dziewczyna. - odrzekł M. skupiony na czymś innym
- Tak? No cóż… Fajnie. Ja też bym poszła… w sumie, wiesz?

Od lat uczę się odzierać swoją tajemnicę z tego aksamitnego woalu zagadki, na rzecz lepszej komunikacji. Do facetów trzeba prosto. Ale czasami chyba wciąż nie wychodzi mi to tak jakbym chciała. Albo tym razem zwyczajnie nie dostałam szansy na wytłumaczenie, że od dawna wiedziałam o tym balu, że bardzo chciałam iść, ale wiedziałam, że M. nie będzie chciał, bo on nie lubi. Na studniówce nie był to na balu będzie? Na studniówkę też z nim chciałam, ale też nic nie mówiłam, bo on i tak nie chciał. Poza tym nie mielibyśmy pewnie pieniędzy (halo, dopiero co skończyły się święta, trzeba dać portfelowi trochę odetchnąć), że musiałabym latać za sukienką, bo nie mam, a poza tym i tak bym tam nic nie mogła zjeść, bo na pewno nie uwzględniają alergików i jedzących inaczej, a kilkadziesiąt złotych za ziemniaki z surówką, to ja dziękuję…


- Patrz. Chcesz zobaczyć jaką mam laskę? - M. jakby w ogóle nie zanotował mojej wypowiedzi, a ja nie miałam siły ciągnąć tematu, który tak gwałtownie został zbity. Na kwaśne, kwaśne jabłko.
Zobaczyć laskę magiczną. Kostur w sensie. Bo w tej grze nie można mieć laski-kobiety. Tylko stać się kobietą jak się poleży w grobowcu. Ale zawsze można sobie poleżeć jeszcze raz i znów być mężyczną. I lepiej, bo ta trans-postać i tak wyglądała jak facet, z długimi czy z krótkimi, z makeupem czy bez.

No to żem podeszła, popatrzyła. No fajnie wyglądał, fajnie.


Jako również, że dopiero od wczoraj wróciłam do żywych po wyjątkowo paskudnym przeziębieniu, lodówka nie obfituje obecnie w zbyt wiele wiktuałów. M. wczoraj zgłodniał i zażyczył sobie kanapki z serem, czy jakiejś innej jajecznicy. Musiałam go niestety odczarować uświadamiając mu, że jak się nie chodzi na zakupy ani nie poluje, to się nie ma co jeść. Ketchup wyszedł. Chleba nie ma. Masła ze świecą szukać. Toteż mój dzielny łowca wybrał się na polowanie do osiedlowego sklepu z moim poleceniem:
- Kup sobie chleb. I margarynę taką niebieską to ja też wtedy będę mogła jeść. Ale jak nie, to kup cokolwiek, jakieś masło co lubisz, żeby było na kanapki. I ser na te kanapki kup, ok?
- Ok.
- I proszę, proszę, kup jakieś warzywa. I owoce?
- Warzywa? Owoce?
- Noo… Warzywa, jakaś sałata, cokolwiek fajnego będzie. A owoce jakieś to… Banany na przykład.
- Ok.
- Ale weź też reklamówkę - mam wyrzuty sumienia za każdym razem jak zapominam i znowu muszę zbierać setki foliowych worków, których nie użyję drugi raz najprawdopodobniej już nigdy - Albo dwie. Chcesz dwie?
- Nie, jedna wystarczy.


Wyszedł mój mąż dzielny, mężny łowca, pan domu, strateg, dobroczyńca. Wyszedł.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, przyszedł. Byłam pod wrażeniem jego umiejętności łowieckich. Ten sprint, ta biegłość w selekcji. Te ponadnaturalne możliwości pokonywania schodów naszej klatki!
No wow jednym słowem.
Położył swój łup na stole.
Kupił chleb.
Brawo, plus. Będzie miał na kanapki, do jajecznicy i do zupy.
Kupił ketchup.
Nektar bogów wśród sosów.
Kupił mleko.
No dobrze, w sumie się skończyło. Szkoda tylko, że i tak nie mamy do niego żadnych płatków.
Z warzyw kupił sałatę.
Z owoców banany.
Czy kogoś to dziwi?
Spytałam niewinnie:
- A gdzie ser?
- Ojej zapomniałem. - trochę posmutniał na swej porysowanej blizną wyrzeczeń twarzy. - Zapomniałem, bo się spieszyłem.
 Ale niby dokąd? Pewnie do tej laski. Fajnej laski.