Mój blog staje się (jak nazwa wskazuje) pewno-osobocentryczny. Ale cóż poradzić, że Mars zawsze wydawał mi się ciekawszy, wyrazistszy i bliższy mi niż jakaś tam enigmatyczna Wenus?
Otóż sprawa znów się tyczy mego Miłego.
Od dziś staramy się uskuteczniać plan redukcji komputera w naszym życiu. W końcu pora przestawiać się na tryb akademicki i nie ma co zarywać nocy do 3, żeby grać w jakieś gierki, oglądać koty na youtubie czy etcetra. Coś nam nie do końca to wyszło, skoro piszę teraz post, a na domiar złego jest pierwsza w nocy. Niemniej jednak po odstawieniu komputera M. stał się bardziej produktywny w świecie rzeczywistym. Znowu zaczął robić zdjęcia, pograliśmy w planszówkę, pozrywaliśmy winogrona z ogrodu i ogólnie do tych zdjęć zmierzam przez te kry słów z subtelnością lodołamacza.
Przepełniony radością życia M. przybiega do kuchni i mówi
– Chodź, chodź! Chodź szybko, mam coś super!
I ciągnie mnie za rękę na piętro.
Myślę – kwiaty!
Myślę – jakiś transparent w stylu „Lubię A.”
Myślę – może on chce mnie przytulić? Tak jakoś…
– Pomyśl, że jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie!
I otwiera drzwi do pokoiku, gdzie nieśmiało zaglądam. Ciągle wierzę w te kwiaty.
Na środku stoi krzesło. Słońce pięknie świeci, złota poświata spoziera spomiędzy firanek malując koronką dywan, a ja szukam jakiegoś aktu uwielbienia. Zauważam statyw.
– Czy te światło nie jest piękne? Chodź, zrobię Ci zdjęcie, potrzebuję modela.
No cóż.
Urobiona jak plastelina.
Gdyby nie te słowa o najpiękniejszej, to bym się zawinęła i poszła.